Spisano w czasie długich, jesiennych wieczorów 2008. roku

Wiosenna historyjka z uszami
(Historyjka oparta na faktach. Wszystkie występujące osoby są jak najbardziej prawdziwe - uszy też.)
     Dzisiaj jest pierwszy dzień wiosny 2008 roku. Oznacza to, że w południe słońce znajdzie się dokładnie nad równikiem i dzień zrówna się z nocą. Jest to także wydarzenie szczególne nie tylko z tego powodu. Wracając do domu wstąpię - jak zawsze tego dnia roku - do kwiaciarni. Ale do wieczoru jest jeszcze sporo czasu a ja tymczasem siedzę w pracy. Tak naprawdę, to zima skończyła się dużo wcześniej i słońce już od wielu dni grzeje niemiłosiernie, więc okno zasłonięte żaluzją daje piękne pomarańczowe światło i ciepełko, ciepełko, które szepcze kusząco: przymknij oczy, przymknij oczy, przy... NIEEE! Trzeba pracować, na chleb zarobić. Więc klepię żmudnie literki, rysuję kreski, uczę rozumu bezmyślną maszynę, literka po literce, kreska po kresce. No i przyszła godzina 11:18. Nagłe TITTI RITTI i podskakujący na biurku telefon stawia mnie na nogi. Coś się dzieje! Acha, pewnie Agata się obudziła i nie wie gdzie coś jest albo, co bardziej prawdopodobne, znowu coś się popsuło i będę miał zajęcie jak wrócę do domu. A może trzeba zawieźć ją na uczelnię? Szybko odczytuję wiadomość: "Tata, ale! Sowa siedzi na sośnie pani kucharowej!".
     Aby uświadomić Wam niezwykłość tej wiadomości wyjaśnię znaczenie poszczególnych słów i zwrotów. Pierwsze słowo "Tata" pozwala się domyśleć, że Agata jest córką autora niniejszego tekstu, a słowo "ale" z kończącym zdanie wykrzyknikiem jest współczesną formą wyrażania nadzwyczajnych emocji. "Sowa siedzi na sośnie" nie wymaga chyba wyjaśnień, bo gdzie sowa ma siedzieć jak nie na sośnie - nic nadzwyczajnego. Po prostu "Sowa siedzi na sośnie", tak jak "Ala ma kota". Natomiast wyrażenie "sośnie pani kucharowej" oznacza, że nie jest to byle jaka, bezimienna sosna. Sosna Pani Kucharowej rośnie 3 km w linii prostej od jednego z największych rynków w Europie. Gdy nie ma korków, to można do niego dojechać w niecałe 10 minut. Ale to nie wszystko. Wyrażenie "sośnie pani kucharowej" oznacza również, że sowa siedzi około 8 m od naszego kuchennego okna i prawdopodobnie na wysokości tego okna, gdyż sosna nie jest wielka a kuchnia jest na pierwszym piętrze.
     Teraz, gdy już wszystkim wiadomo jak niezwykła jest to wiadomość, możemy kontynuować opowieść. Szybko odpisuję: "Torba ze sprzętem jest pod stolikiem" i za chwilę wysyłam jeszcze "Boba aparat na balkonie". Przekaz jest prosty i oczywisty. Należy natychmiast zrobić zdjęcia wszystkim co jest w domu. Przekaz właściwie jest zbędny, raczej chodzi o to by Agata obiektywu za długo nie szukała. Ja nic więcej nie mogę zrobić. Nie dzwonię, bo w takiej nadzwyczajnej sytuacji nie będę jej czasu marnował. Co prawda, mam blisko do domu i mógłbym podjechać, ale zanim dojadę to sowy już z pewnością nie będzie. Poza tym, jak wejdę do domu nie płosząc sowy? Wybudzony z letargu w tak niezwykły sposób biorę się żwawo do pracy. Dokładnie po 30. minutach od pierwszej wiadomości przychodzi następna - sowa z pewnością już odleciała - "Sowy są dwie, w dodatku uszate i chyba na Ciebie czekają ?". Tego to już za wiele. Owszem, słychać czasem w nocy z niedalekiego parku, czy nadodrzańskich zarośli, tajemnicze pohukiwania, śpiewy słowików i porykiwania lwów, ale takich gości to jeszcze nie mieliśmy. Dzisiaj wracam wcześniej do domu. Nie pamiętam już czy wstąpiłem po drodze do kwiaciarni. Chyba tak. A może nie? Wracam. Zanim wywoła się slajdy obejrzę sowy na aparacie Boba. Otwieram furtkę, spoglądam na drzewo, a One siedzą na Sośnie Pani Kucharowej jak gdyby nigdy nic i pilnie mnie z góry obserwują - piękne, uszate, prawie na wyciągnięcie ręki. Wchodzę ostrożnie do domu. W kuchni między talerzami i garnkami wala się lornetka i sprzęt. Poszła już cała rolka i trochę. Trzeba przyznać, że widok jest piękny. Ale zdjęć nie robię. Po pierwsze zdjęcia już są, a po drugie, to światło zrobiło się nieciekawe, a i gałązka zasłania, a to sowa się odwróciła...
Do wieczoru kuchnia była najbardziej zatłoczonym miejscem w domu jak nigdy dotąd - może z wyjątkiem okresu świątecznych przygotowań. W końcu poszliśmy spać. Oczywiste jest, że rano pierwszą czynnością po przebudzeniu był gorączkowy bieg do kuchni z pominięciem łazienki.
SĄ!!!

Tak to się zaczęło.
     Sowy od samego początku stały się członkami rodziny. Przesiadywały na sośnie całymi dniami. Czasami jedna znikała, ale zaraz drugiego dnia była z powrotem. Śniadanie z sowami, obiad z sowami, kolacja z sowami. One nic w tym czasie nie jadły. Podobno polują w nocy i nasze obserwacje zdają się potwierdzać tą hipotezę. Kiedy ruszają na łowy? Wyraźnie się ożywiają gdy zaczyna się ściemniać. W dzień czujnie przedrzemują i nie sposób przejść niezauważonym przed domem. Reagują na każde gwałtowne dźwięki, przejeżdżające samochody czy szczekające na ulicy psy. Na szczęście ani u nas, ani u sąsiadów nie ma psów i wszyscy sowy traktują jak dobry znak i mile widzianych gości. Można na nie patrzeć godzinami, szczególnie wieczorem. Siedzi taka sowa na gałęzi, czyści piórka, człowiek czeka i się gapi, czeka godzinę, nogi bolą od stania, robi się coraz ciemniej i nagle okazuje się, że sowy już nie ma. Zniknęła, gdy odwróciłem głowę. Trwa to dosłownie chwilę. Wzbija się w powietrze i bezszelestnie odlatuje. Jest wtedy ogromna.
     Dni mijały powoli. Od czasu do czasu trzeba było oprowadzać wycieczki sąsiadów i znajomych. Sowy też gości oglądały, ale w przeciwieństwie do nich bez żadnych wzruszeń - miały swoją klasę. Na zdjęcia było bardzo dużo czasu i specjalnie się nie spieszyłem, bo żeby zrobić dobre zdjęcie musi być spełnionych kilka warunków: światło powinno być z odpowiedniego kierunku, sowa musi siedzieć w określonym miejscu i właściwie się ustawić. Gdy te podstawowe warunki są już spełnione, to można rozstawić sprzęt w kuchni i wziąć się do roboty, popijając gorącą kawę i przegryzając świeżutkim, pysznym ciastem wyciągniętym ze stojącego obok piekarnika. Tak, tylko dlaczego takich warunków nie ma gdy jestem w domu i mam czas? Nie ma sprawy, zrobimy jutro. Jutro jest pięknie. Lecę po sprzęt i ładuję się do kuchni. "A Ty gdzie z tymi rupieciami?" - stanowczy głos zatrzymuje mnie w drzwiach. "Ziemniaki przynieś z piwnicy. Obiad sam się nie zrobi." Trzeba się wycofać, zrobimy jutro. Jutro pojechałem w delegację. Nie ma sprawy, zrobimy jutro. Jutro nie wyszło - padał deszcz. Nie ma sprawy, zrobimy jutro. Ale jutro sów nie było. Nie ma sprawy, zrobimy jutro. Jutro też nie bylo. Pojutrze nie było. Popojutrze nie było i popopojutrze nie było. Tak jak nagle się pojawiły tak nagle zniknęły.
Za oknem została pusta sosna. W domu zostało wspomnienie i kilka dokumentów.
cdn.
zbyszek     
Drogi Zbyszku...     

P.S. Uważam, że powyższy tekst jest w zupełności wystarczający i nie trzeba go niczym uzupełniać, a w szczególności zdjęciami. Jednak mając na uwadze fakt, że żyjemy w XXI wieku - nazwanym przez przyszłych historyków epoką obrazkową - charakteryzującym się bardzo dużym odsetkiem ludzi pozbawionych wyobraźni i nierozumiejących słowa pisanego, jestem zmuszony zilustrować tą opowiastkę kilkoma dokumentami. Jeśli jesteś osobą wrażliwą i chcesz zostawić w swojej pamięci obrazy, których nie widziałaś a zobaczyłaś, to nie klikaj poniższego odsyłacza.

Obrazki - dla niedowiarków i tych co nie zrozumieli słowa pisanego.
A tu jest niespodziewany ciąg dalszy.